O tym, ile energii mają w sobie koncerty zespołu Dereka Trucksa (fot. Bogdan Czura) mogliśmy się przekonać w czasie jego wizyty w Polsce. Koncerty, które gitarzysta daje za granicą także trzymają wysoki poziom. Dowodem niech będzie relacja z paryskiego występu The Derek Trucks Band, którą dla Blues.pl przygotował Bogdan Czura:
30 kwietnia w sali kameralnej teatru Alhambra położonego przy Place de la Republique, czyli w samym sercu Paryża, odbył się koncert Dereka Trucksa i jego znakomitego zespołu. Niewielka salka starego, lecz zupełnie odnowionego teatru wypełniła się po brzegi na kilka minut przed godziną 20:00. Jak wiadomo fanom Dereka nie od dziś, muzyk rozpoczyna swoje koncerty z zegarkiem w ręku i nie inaczej było tym razem, bo punktualnie o 20:00 z rogatego Gibsona SG popłynęły pierwsze slide’owe dźwięki. Koncert trwał około 120 minut i składał się z dwóch setów. Zbawienna okazała się dwudziestominutowa przerwa, bo pozwoliła na konieczne zresetowanie się przed drugim starciem, gdyż emocje u wszystkich bez wyjątku sięgnęły zenitu i zwyczajnie nie wystarczyło by miejsca na nowe. Jak nie trudno było zauważyć, tą wspaniałą publiczność stanowiła głównie młodzież po czterdziestce, a nawet zaryzykowałbym statystykę, że w wieku allmanowskim, co chyba jest już dziś standardem dla tego typu koncertów, zważywszy na sformatowanie nastoletnich gustów przez hip-hop. Po ubiegłorocznym koncercie Dereka, który odbył się w sali Le Trabendo w parku La Villette byłem co prawda przygotowany na koncentrację pozytywnych emocji, ale w najśmielszych oczekiwaniach nie sądziłem, że można zagrać jeszcze piękniej. Już tamten koncert wydawał mi się niedoścignionym wzorcem na miarę eksponatów zgromadzonych w Sevres pod Paryżem i śniadania z Carlą Bruni. Jednak występ promujący płytę „Already Free” po prostu poraził mnie formą! Nieziemska, soulowa barwa wokalna Mike’a Mattisona; diablo-skutecznie swingująca sekcja rytmiczna w osobach Yonrico Scotta (perkusja) i Todda Smallie’a (bass); perkusyjne ozdobniki Count M’Butu i ta genialna gra pianisty Kofi Burbridge’a… To machina pod naporem której trudno nie skapitulować. Panie i Panowie, to killer-blues z przyszłości! Solo na flecie Kofiego w utworze „Mahjoun/Greensleeves” mogłoby nawet zmiękczyć niezłomnego ducha wielkiego wodza Indian Chiricahua – Geronimo. W tej kompozycji, na samym początku, odnotowałem sympatyczną wpadkę. Otóż Count M’Butu, który rozpoczął utwór krótką rytmiczną improwizacją na kongach zgubił swój ogromny pierścień, który zważywszy na jego rozmiar zdawał się nie tylko hamować jego szybkie przebiegi, ale w tej konkretnej chwili zauważalne osłabił rytm. Z odsieczą przybył czujny – mimo zaawansowanego wieku – Yonrico Scott, który nie czekając na przyzwolenie szefa, z marszu sypnął soczystym tremolo na werblu, co skutecznie zatuszowało walkę z zsuwającym się pierścieniem. Całe zajście wywołało przyjazny śmiech na sali zainicjowany zresztą przez samych muzyków, których najwyraźniej też rozbawiło całe to nieporadne zdarzenie. Koncert trwał dokładnie dwie godziny i piętnaście minut – nie licząc przerwy – i zakończył się owacją widowni. Nawet trzykrotne bisy nie udobruchały pokolenia, które mając wciąż w pamięci kultowe koncerty braci Allmanów domagało się, aby Derek pozostał w Paryżu na stałe. Niestety, ta nieznośna cisza, która dopadła nas po trzecim bisie nie dość, że osierociła nasz apetyt na więcej, to jeszcze sprowokowała bezkres niedosytu, z którym przyjdzie nam się zmierzyć w nadziei na rychłe spotkanie ze sztuką The Derek Trucks Band.
Bogdan Czura, Paryż 2009
P.S. Jedyna negatywna strona koncertu grupy Trucksa – jeśli tak można powiedzieć – to fakt, że przez kilka następnych dni nie byłem w stanie wysłuchać żadnej innej płyty.
Opublikowano: 2009-05-12 21:24:07